Rozdział 1:


      Słońce przywitało nowo przybyłych swym ciepłym blaskiem, pozwalając turystom napawać się niesamowitym ciepłem i podziwiać prawdziwe piękno jednego z miast w Korei Południowej. Lotnisko nie różniło się niczym szczególnym od takiego w Wielkiej Brytanii - nie licząc oczywiście skośnookich ludzi. Gdy tylko wyszło się na zewnątrz, dostrzegało się magię owego miejsca.
      Larissa, trzymając swojego młodszego brata za rękę, rozglądała się dookoła z uśmiechem na twarzy. Widok dorożek, które były jednym z transportów, mile ją zaskoczył. Dookoła panował spokój i słychać było rozmowy tutejszych przechodniów w dobrze jej znanym języku. Gdy w wieku dwunastu lat dowiedziała się o tym, że jej ojciec mieszka w Korei Południowej, postanowiła nauczyć się koreańskiego i pewnego dnia do niego pojechać. Książkę, z której się edukowała, ukradła z księgarni w Seattle podczas pobytu w Ameryce, jednakże nie zawierała ona wszystkich informacji na temat wybranego języka. Dlatego codziennie przesiadywała w szkolnych bibliotekach i kafejkach internetowych, dzięki którym miała szansę nauczyć się wymowy poszczególnych zdań. Wiele rzeczy nie rozumiała do dnia dzisiejszego, jednak porozumienie się z Koreańczykiem nie było dla niej trudnym zadaniem.
      – Koniki! – Tyler zafascynowany wskazał na czarnego kucyka z długą grzywą, machając przy okazji do jednej z mieszkanek Seulu.
      Już miała uspokoić blondyna, gdy kobieta na którą wskazał, przyjaźnie pomachała w ich stronę. Chłopczyk energicznie odmachał, a jego siostra tylko się uśmiechnęła. Dostrzegając dorożkę, stojącą naprzeciwko, poprawiła sobie torbę na ramieniu i ruszyła w jej stronę. Miała przy sobie zaledwie trzydzieści dolarów, gdyż pozostałe pieniądze wydała na bilety. Oczywiście uzbierała je tylko i wyłącznie dzięki różnym kradzieżom. Otaczała się niezbyt dobrym towarzystwem, ale to dzięki niemu się tutaj znalazła. Gdyby nie te wszystkie rabunki, w których uczestniczyła, nigdy nie udałoby jej się uzbierać tak ogromną sumę pieniędzy. Wszystko schowała pod odchodzącym gumolitem w łazience, ponieważ wiedziała, że tam Lisette nigdy nie będzie szukała.
      Postawiła Tylera na ziemi, zwracając na siebie uwagę szczupłego mężczyzny z czarnym wąsikiem.
      – Dzień dobry. Ile kosztuje podwiezienie? – spytała w koreańskim języku.
      – Dziesięć tysięcy won.
      Brunetka pokazała Koreańczykowi całą swoją gotówkę i spytała, czy to wystarczy. Widząc entuzjazm na twarzy mężczyzny, posadziła czterolatka na siedzeniu, po czym sama zajęła miejsce tuż obok niego. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zapłaciła zdecydowanie więcej niż powinna, jednakże nigdy nie otrzymałaby reszty.
      Gdy tylko powiedziała na jakiej ulicy chce się znaleźć, woźnica popędził konia.
      Lissa rozbawiona wpatrywała się w brata, który machał do każdego przechodnia i co chwilę krzyczał głośne „łał”, widząc przepiękne budowle i stoiska z przeróżnymi rzeczami. Sama była wprost zauroczona tym miejscem, ale nie potrafiła się cieszyć. Dopiero teraz dotarło do niej, że zaryzykowała wszystko tylko po to, by poznać Daesunga. Zaczynała nawet myśleć, że wcale nie chodziło jej o ucieczkę z rodzinnego piekła, a ostatnie wydarzenie było jedynie pretekstem, który pozwolił jej w końcu spełnić swoje marzenie. Wydała tak długo oszczędzane pieniądze na podróż, która mogła okazać się bezcelowa. Co zrobi, gdy ojciec zamknie jej drzwi przed nosem? Albo gdy okaże się, że Daesung Lanfang od jakiegoś czasu już tam nie mieszka, ponieważ postanowił wrócić do Chin, swojego rodzinnego miasta? Nie będzie miała się dokąd udać!
      Spoglądając na blondyna poczuła się cholerną egoistką. Jak mogła narazić swojego czteroletniego brata na taką podróż? No jak?!
      – Dalej pojechać nie mogę – z rozmyśleń wyrwał ją głos woźnicy. – Pójdziesz prosto, a przy końcu skręcisz w lewo - wskazał palcem wąskie przejście, prowadzące przez nieco przyciemniony tunel.
      Podziękowała za pomoc, po czym, trzymając braciszka za rękę skierowała się w stronę wskazanego miejsca. Z miłą chęcią wróciłaby do Londynu zmyślając, że po prostu zabrała Tylera na dłuższą wycieczkę, jednak nie mogła tego zrobić. W kieszeni świeciła totalna pustka - nie miała przy sobie ani jednego pensa.
      – Lissa, jestem głodny.
      Dziewczyna dopiero teraz zrozumiała, że nie zaopatrzyła się nawet w coś do jedzenia. Ale skąd mogłaby też cokolwiek wziąć, gdy w domu nie było ani kromki chleba? To dopiero początek, a Larissa zaczynała całkowicie tracić nadzieję na to, że wszystko się jakoś ułoży. Miała ochotę rozpłakać się jak dziecko, ale nie chciała pokazywać Tylerowi, że dzieje się z nią coś złego. Wystarczy, że przez swoją bezmyślną siostrzyczkę się tutaj w ogóle znalazł. Nawet jego paszport był fałszywy!
      Pociągnęła dziecko za sobą, mówiąc, że gdy tylko dojdą na miejsce, dostanie coś do zjedzenia.
      Już miała skręcić w lewo, gdy poczuła silne uderzenie, które odepchnęło ją w tył. Brzydka, poniszczona torba upadła na trawę, rozrzucając całą jej zawartość. Dziewczyna natychmiast zaczęła wszystko chować.
      – Nie ruszaj! – krzyknęła widząc, że chłopak, z którym się zderzyła próbował jej pomóc. Już i tak czuła się dość głupio; w końcu nieznajomy zauważył te wszystkie szmaty, jakie służyły jej za ubrania.
      Dlaczego wszystko jest przeciwko mnie?!, myślała załamana, z ledwością powstrzymując się od płaczu.
      – Przepraszam. Ja naprawdę nie chciałem – usłyszała męski, przyjazny głos. – Cześć, mały. Jestem Key. Jak się masz?
      Pospiesznie przeniosła wzrok na swojego brata i nieznajomego, który próbował się z nim porozumieć. Miał na sobie błękitną dżokejkę, tego samego koloru t-shirt z krótkim rękawem, jasne dżinsy i białe adidasy.
      – On nawet nie rozumie co mówisz, nie wysilaj się – rzuciła, łapiąc brata za rękę.
      – Widać, że nie jesteście stąd – oznajmił Key, kręcąc głową. – Przeprosiłem – dodał w odpowiedzi na jej oschły ton.

      Widząc zdziwione spojrzenie Koreańczyka, mówiące „Co za świruska”, westchnęła.
      – Przepraszam, ale naprawdę mam zły dzień. Wiesz może, gdzie znajdę Daesunga Lanfanga?
      – Mieszka w tym domu – Key wskazał na drewnianą budowlę z przepięknym, charakterystycznym dachem, wykończonym ostrym łukiem.
      Podziękowała i ruszyła w stronę niewielkiego, ciemnobrązowego domu. Nie mogła uwierzyć, że Tyler pomachał nawet chłopakowi, który wpadł na jego siostrę. Było to zdecydowanie zbyt ufne dziecko, przez co mógł mieć w przyszłości kłopoty.
      Nastolatka na chwile obecną martwiła się jednak tym, jak zareaguje na ich widok Daesung. Co zrobi, gdy dowie się, że Larissa jest jego córką? Czy w ogóle uwierzy w jej słowa? Jedyny dowód, jaki miała przy sobie to swój akt urodzenia.
      Stanęła przed drzwiami, czując, jak nogi się pod nią uginają. Jeszcze nigdy nie przeżywała czegoś podobnego. Tak bardzo bała się odtrącenia ze strony ojca, którego być może miała właśnie poznać. Czekała na ten moment całe szesnaście lat, a gdy już nadarzyła się okazja, pragnęła wziąć nogi za pas. Co zrobi, jeśli Daesung okaże się jeszcze gorszym człowiekiem od Lisette? Co, jeśli z jednego piekła wpakuje się w jeszcze gorsze? Albo, gdy mężczyzna wcale nie okaże się być z nią spokrewniony? W je głowie z każdą sekundą pojawiało się coraz więcej pytań, na które mogła otrzymać odpowiedź tylko w jeden sposób.
      Wziąwszy głęboki oddech, zapukała w drewniane drzwi. Po chwili otworzył jej niski mężczyzna o przyjacielskim wyrazie twarzy. Delikatne zmarszczki na jego twarzy jedynie dodawały mu uroku. W błękitnych oczach nastolatki zabłyszczały łzy. Stała jak słup, nie odrywając wzroku od mężczyzny, prawdopodobnie będącym jej ojcem. Jeśli miał ją za moment odprawić z kwitkiem, musiała zapamiętać jego twarz.
     Słysząc przyjacielski głos, pytający po co przyszli, położyła Tylera na ziemi i wyciągnęła z torby kartkę.
      – Pan Daesung Lanfang, prawda?
      – Tak, a o co chodzi?
      – A czy zna pan Lisette Rain i wie, o tym, że była z panem w ciąży? – dostrzegając niepewne, twierdzące skinienie głową, wzięła głęboki oddech, mówiąc: – W takim razie obawiam się, że jestem pana córką.

          Kibum po jakże miłym spotkaniu z nieznajomą, skierował się w stronę domu Jonghyuna - jednego ze swoich najlepszych przyjaciół. Jjong cechował się niebanalnym poczuciem humoru i mnóstwem energii, przez co usta nigdy mu się nie zamykały. Co chwilę wpadał na milion pomysłów, które nie zawsze były zbyt mądre, ale za to dawały dużo radości i śmiechu. Charakterem bardzo przypominał samego Kima, bowiem był równie zwariowany, ale w przeciwieństwie do kolegi potrafił spoważnieć, jeśli sytuacja tego wymagała. Do ich paczki należał również Taemin - zdecydowanie najspokojniejszy chłopak, który przy nieznajomych stawał się strasznie nieśmiały. Wśród swoich potrafił jednak doskonale się bawić i nie można było nazwać go sztywniakiem. Nie raz rozbawiał ich do łez i często wpadał na równie zwariowane pomysły, co koledzy. Cała trójka tworzyła zgraną paczkę. Jeden dla drugiego byłby w stanie zrobić dosłownie wszystko.
      W obecnej chwili, Key myślami był jednak przy ciemnowłosej nieznajomej i małym chłopczyku, który zdążył już zyskać jego sympatię. Nie wiedział czy był to syn, czy też brat owej dziewczyny, ale nie miało to dla niego jakiegoś znaczenia. Zastanawiało go, dlaczego szukała Daesunga. Gdyby nie spóźnienie, osobiście zaprowadziłby ją do wujka Taemina. Była ona jednak zdecydowanie zbyt nerwowa. Bałby się, że wybuchnie i pozostaną z niego tylko szczątki, bądź zwykły proch.
      Brunet dostrzegając stoiska z owocami, z uśmiechem przeszedł obok jednego z nich, chowając zielone jabłko za swoimi plecami.
      – Chłopcze. Czy ty czasem czegoś nie ukrywasz? – słysząc głos kobiety w średnim wieku, odwrócił się w jej stronę z szerokim uśmiechem na twarzy.
      – A czy pani myśli, że taki ktoś - porozumiewawczo wskazał palcem na swoją twarz – zabrałby coś ze stoiska tak uroczej kobiecie?
      Dostrzegając rumieńce na bladych policzkach sprzedawczyni, poczuł uczucie triumfu. Zawsze wiedział co powiedzieć, by oczarować dziewczynę w każdym wieku i rzecz jasna - nie śmiał marnować takiego „talentu”. Gdy tylko nadarzyła się okazja, mydlił paniom oczy.
      Obdarzając kobietę ostatnim spojrzeniem, ruszył przed siebie. Stwierdzając, że znajduje się wystarczająco daleko od miejsca kradzieży, wyciągnął jabłko  i
je ugryzł. Dostrzegając znajomy, jasnobrązowy dom, ogromny ogród i rozmawiających przyjaciół, zwolnił nieco kroku.
      Po chwili wszedł do żelaznej bramy, by wysłuchać kolejnego kazania na temat spóźniania się. Cóż, punktualność z pewnością nie była mocną stroną Kim Kibuma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz